10.11.2015

Opowiastka mezzoinnowacyjna

Michał Paradowski
Moi równolatkowie, może jeszcze pamiętają hasła serwowane narodowi w minionych latach, przez naszą, na szczęście już nieżyjącą mamuncię PZPR. Ta mamuncia prowadziła nas i politykę wygłaszając co jakiś czas, i funkcjonujące najczęściej krótki czas hasła mobilizujące. Ot chociażby takie jak: partia taka sama, ale nie taka sama, mistrz (majster) kierownikiem i wychowawcą młodych kadr, robiąc lepiej, dajemy więcej, wzmożona kontrola – dźwignią społecznego zaufania, wszystko dla ciebie, ty dla wszystkich, nie pij, bo powierzamy ci nasze wspólne dobro, czy wreszcie; wróg kusi nas coca-colą i idee Lenina wiecznie żywe. To ostanie, było wiecznie żywe jak Lenin.


Jest to jedynie bardzo krótki wypis z ogromnego zbioru, który odnalazłem w internecie, bo chyba nikt mnie nie posądza o przechowywanie w pamięci partyjnego bełkotu.
Z powyższego zbioru aktualność zachowało hasło: wzmożona kontrola – dźwignią społecznego zaufania, co dalej uzasadnię i rozwinę.
Oprócz haseł wkraczały w nasze życie, pewne neologizmy z których np. zapamiętałem eskalację!

Nastały nowe czasy i o dziwo zachowała się podobna skłonność w nowych gremiach, też partyjnych?! Tak, tak choć nie pezetpeerowskich, ale zawsze partyjnych, więc chętnych do stosowania takich  praktyk. Może z tego powodu zaczyna robić karierę nazywanie partyjności – partyjniactwem, co brzmi i co nie trudno ustalić pejoratywnie.

Partyjnictwo tym się charakteryzuje, że partia zdobywszy władzę zaczyna sobie poczynać, tak, jakby się stała właścicielką wszelkich dóbr, funkcjonujących na zarządzanym obszarze, a ponadto, wielokrotnie podejmując próby ingerencji w sumienia zarządzanych. Te próby są uzasadniane partyjną ideologią, przez co następuje przedziwne zbliżenie do sposobów uprawianych przez wspomnianą na wstępie nieżyjącą mamuncię. Natomiast partią, rządzi jak król prezes, podobnie jak dawniejszy pierwszy sekretarz.

Wszystko to powoduje, że partyjna grupa rządząca, zostaje w sposób nagły otoczona gromadą potakujących jurgieltników. Taki stan rzeczy już opisywałem przed laty w „Traktacie o korytach”. Jurgieltnicy charakteryzują się ogromnymi umiejętnościami do przewidywania przyszłości szczególnie najbliższej. W ten sposób powstają dwory potakujące rządzącej grupie bez zastanowienia, czy owa grupa głosi pomysły mądre, czy nie daj Boże durne.

We wspomnianym traktacie ustaliłem, że jurgieltnicy/dworacy, najczęściej nie posiadają własnych poglądów, a jedynie „ świecą światłem odbitym”!

Jak naucza doświadczenie, dwory nigdy nie składały się z osobników zainteresowanych dobrem publicznym, a jedynie dobrem własnym, co dobru publicznemu nigdy „nie wychodziło na zdrowie”.

Znakomitą syntezę powyższej konstatacji wygłosił nieszczęsny Rigoletto, w dramatycznej arii zaczynającej się od słów: „O dworacy, o zgrajo przeklęta”!

W ostatnim czasie, w gremiach dworskich, robi ogromną karierę innowacja.
Innowacja jak głosi Wikipedia (podręczny móżdżek imć Paradowskiego) to: pojęcie pochodzące z języka łacińskiego; innovare, czyli "tworzenie czegoś nowego". Stąd najczęstsza definicja innowacji podkreśla, iż "innowacja jest procesem polegającym na przekształceniu istniejących możliwości w nowe idee i wprowadzenie ich do praktycznego zastosowania" (E.Okoń-Horodyńska, wykład 1, s. 9), a. wprowadził je do nauk ekonomicznych pewien J. A. Schumpeter.

Dworacy szybko podchwycili ten termin i międlą nim nieustająco, bez zastanowienia jakie to skutki przyniesie.

Analizując skutki działania tego określenia, i używając już własnego ograniczonego mózgu, należy rozważyć dwie sytuacje. Oczywiście wiążąc to określenie z prawem do ryzyka, co chyba jest oczywistą oczywistością. No, bo zgodnie z wykipediowym wyjaśnieniem realizacja nowej idei, niestety nie zawsze zostaje uwieńczona praktycznym zastosowaniem.

Sytuacja pierwsza
W firmie prywatnej innowacja może się zakończyć sukcesem, często poważnymi kłopotami finansowymi, a nawet bankructwem.

Sytuacja druga
W spółkach rządowych czy samorządowych w najgorszym przypadku innowacja kończy się deficytem w budżecie na rok następny, natomiast rzadziej i w szczególnych sytuacjach, surową kontrolą nieposiadających skłonności innowacyjnych rewizorów i w konsekwencji wypędzeniem z posady (lub zapuszkowaniem) poniektórych nieudacznych innowatorów.
A to wszystko przez nową realizację starego, pezetperowskiego hasła: wzmożona kontrola – dźwignią społecznego (czytaj – partyjnego) zaufania.

W najlepszej sytuacji są trudniący się naukami technicznymi. Bo jeśli przedmiotem innowacji będzie skomplikowana formuła matematyczna, to najsprawniejszy kontroler niczego złego nie wykryje. Podobnie w chemii innowacyjne pomieszanie składników, może wydać produkt nadający się nie tyle do praktycznego zastosowania, a wyłącznie do dalszych poczynań innowacyjnych! W najgorszej sytuacji są humaniści, chociaż ich sprawność w posiłkowaniu się słowem, może wydać produkty (ótfory), których kontroler nawet z tęgim łbem nie zrozumie. Krótko mówiąc innowacyjność w nauce może mniej, natomiast w gospodarce mocno się splata z ryzykiem, które w organizacjach rządowych i samorządowych jest niedopuszczalne!

Chociaż ostatnio, zdarzył się przypadek, kiedy za innowacyjność, nagrodzono sławnego męża stanu tytułem Człowieka Roku. Tu wyrażam opinię, i to wbrew wielu, krytykującym to wydarzenie ponurym malkontentom, że ów tytuł został przyznany zasadnie.

Bo proszę zważyć, że tytuł został przyznany za właśnie modną innowacyjność! Ów mąż stanu wynalazł bowiem „czapkę niewidkę”, którą praktycznie wykorzystał do osiągnięcia wymarzonego sukcesu, co dokładnie przystaje do wykipediowej definicji!!

Natomiast zupełnie się nie powiodła innowacja, pewnemu mecenasowi, której celem było, tak powszechnie oczekiwane, stuprocentowe zaopatrzenie w pracę osób niepełnosprawnych.

Ale rozważając innowacyjność zatrzymajmy się nad powiązanym z nią prawem do ryzyka, a wtedy, możemy łatwo poddać kolejnej analizie, ulubione przez autora „kryterium najniższej ceny”. Opisane dworskie układy zwłaszcza w jednostkach samorządowych (ale nie tylko) wytwarzają poważne kłopoty  które spotykają stojących na początku wszelkich realizacji budowlanych projektantów i kosztorysantów.  Pomimo pewnych zmian w UZP, rzekomo ułatwiających rezygnację ze stosowania przez inwestorów publicznych kryterium najniższej ceny, strach przed podjęciem ryzyka wytwarzania indywidualnych kryteriów wyboru oferenta, powoduje, że w dalszym ciągu przy jego wyborze jest stosowane to stare, nieszczęsne kryterium najniższej ceny!

W tej sytuacji poważne pracownie projektowe (architektoniczne i konstrukcyjne), z tego powodu, nie są w stanie zatrudniać młodzieży architektonicznej i konstrukcyjnej, bo za najniższą cenę nie sposób takiej pragnącej nauki gromadki utrzymać! Nie wspominając o możliwości wygrania przetargu, z ceną uwzględniającą koszty utrzymania takiej gromadki.

W mojej Łodzi niedawno zbankrutowała pewna znana i ceniona pracownia architektoniczna, natomiast prowadzący biura kosztorysanci ledwo zipią. Wielu z nich pokasowało wynajęte pracownie przenosząc resztki działalności do swoich mieszkań. A przecież, wspomniana pracownia architektoniczna była miejscem, w którym młodzi architekci, asystenci mistrza, mogli zdobywać tak potrzebną praktykę. Szereg pracowni architektonicznych zmniejszyło znacząco zatrudnienie ograniczając stan zatrudnienia do właściciela i jednego asystenta.

Jednak największe szkody przynosi praktykowany system „Design&Building” co uzasadniam następująco:
W tym systemie powstają wielopiętrowe układy realizatorów jak np. w niedawno oglądanym projekcie napotkałem piramidę jak niżej:

  • zwycięzca przetargu – firma P.P.H.U. czyli omnibus nieposiadająca wiedzy i potencjału budowlanego, a więc pośrednik,
  • wykonawca robót, nieumiejący projektować i kosztorysować,
  • projektanci różnych branż na umowy o dzieło, nieumiejący kosztorysować,

Kosztorysantów nie zauważyłem, ponieważ realizacja została przewidziana w systemie „Design&Building” na podstawie he, he „Programu funkcjonalno-użytkowego”.

W rzeczonym programie znalazłem „obliczone” przedziwnie planowane koszty robót budowlanych, opatrzone wspaniałą pieczęcią autora- rzeczoznawcy majątkowego.

Już pobieżny przegląd tych planowanych kosztów, wykazał niezbicie, że autor miał raczej mizerne pojęcie o budownictwie, natomiast rzetelnie powoływał na karteczce formatu A4 podstawy pochodzenia wartości jednostkowych z powszechnie dostępnych zagregowanych zbiorów publikowanych przez różne firmy.

A przecież dobrze wiemy, że nie na wszystkie roboty można zakupić notowania cen.
W tej sytuacji, ośmielam się stwierdzić, że tzw.„obliczenia” (planowane koszty robót) ignoranta, stały się podstawą ustalenia wartości realizowanego przedmiotu.

Doświadczenie uczy, że takie dzieła są najczęściej i na wszelki wypadek przez autorów poważnie przeszacowywane, co nie raz udowodniałem w swoich artykułach.
Natomiast jedynym dowodem „rzetelności obliczeń”, była imponująca jajowata pieczęć!

Wszystko to doprowadziło do niedobrych sytuacji, w jakich znalazły się samorządy w poszczególnych województwach. Jak doniosła Gazeta Wyborcza: zadłużenie niektórych polskich miast sięga ponad 90 proc. ich rocznego dochodu. Ranking zadłużenia samorządów w 2014 r. przygotowało pismo samorządu terytorialnego "Wspólnota".
W ubiegłym roku zadłużenie jednostek samorządu terytorialnego przekroczyło 70 mld zł. Powodem zadłużenia województw, miast wojewódzkich, miast na prawach powiatu, powiatów, miast powiatowych i gmin wiejskich jest głównie zaciąganie kredytów na inwestycje. Od lat najwyższy poziom zadłużenia wśród jednostek samorządu terytorialnego wykazują miasta wojewódzkie. To właśnie w nich w 2014 roku dług wzrósł najwięcej - o prawie 10 proc.
Najbardziej zadłużonym polskim miastem wojewódzkim w stosunku do dochodów okazał się Toruń - jego zadłużenie w 2014 roku sięgnęło ponad 95,3 proc. dochodu budżetowego miasta.
W pierwszej piątce najbardziej zadłużonych miast wojewódzkich oprócz Torunia znalazły się również: Łódź, Bydgoszcz, Wrocław i Lublin. Tuż za Toruniem uplasowała się Łódź, w której zadłużenie sięga 78,3 proc. dochodu budżetowego. Natomiast Bydgoszcz w 2014 roku była zadłużona na 70,6 proc. swojego dochodu budżetowego. Zadłużenie stolicy Dolnego Śląska w 2014 roku sięgnęło 64,1 proc. dochodu budżetowego miasta. Z kolei Lublin w minionym roku miał zadłużenie na poziomie 63,3 proc. dochodu.

Jak informuje dalej Gazeta Wyborcza: jeżeli gmina bieżąco, w danym roku, wydaje więcej, niż zarabia, to już tylko 25-procentowe zadłużenie może się okazać zabójcze.

Opisana wyżej patologia została spowodowana dworskimi układami, kiedy to niewydarzony pomysł inwestycyjny stojącego na czele jakiegoś lokalnego dworu polityka, został bezkrytycznie zaaprobowany przez otaczający go dwór. Oczywiście dwór stosownie wystraszony, przez co zniechęcony do rezygnacji z respektowania kryterium najniższej ceny. Opisanemu stanowi rzeczy, ostatnio zaczyna sprzyjać, opatrzenie takiej inwestycyjnej i kosztownej bzdury terminem innowacyjna. Natomiast dramat zaczyna być pogłębiany zleceniem w systemie „Design&Building” oczywiście za najniższą cenę pośrednikowi, który nie ma pojęcia o inwestycyjnym procesie budowlanym, a więc jest zmuszony do poszukiwania fachowców za cenę jeszcze niższą od najniższej, za którą wygrał przetarg.

Owocem takiego stanu rzeczy jest poszukiwanie przez pośrednika taniego architekta a ten, znajduje do obliczeń kosztowych, jeszcze tańszego ignoranta kosztorysowego, szczycącego się jedynie posiadaniem wspaniałej, jajowatej pieczęci!
Natomiast na udział własny lokalny samorząd pozyskuje kredyt, (bo Unia Europejska opłaca tylko część planowanych wydatków), przez co rosną długi zapisane wyżej kursywą!

Przyczyny takiego stanu rzeczy, należy poszukiwać w partiach politycznych, które posiłkując się przetworzonym jednym z haseł PZPR przypomnianych na wstępie, w większości są nie takie same, choć takie same!

Jezus Maria, czyżby takie same jak dworska PZPR?
Co to będzie jak długi samorządowe, przekroczą granicę 100%?
Samorządowe? Raczej nierządowe, bo w gronach dworaków o nierząd nie trudno!

 

 

 

 

Brak komentarzy
Dodaj komentarz

* - pole wymagane

*
*
*
*